O tym, jak niechcący wskrzesić pradziadka – recenzja „Nomen omen”

Cel książki zazwyczaj łatwo jest określić. Jedne mają rozbawić, inne wzruszyć. Niektóre pisze się dla wzbudzenia zadumy, a kolejne dla dreszczu na plecach. Jaki cel zatem ma lektura, która każe śmiać się przez łzy? 

Nomen omen to historia 25-letniej Salomei Przygody, którą życie zaprowadziło do Wrocławia. Wynajmuje pokój w starym domu rodem z horrorów. Za towarzystwo robi jej wyjątkowo wygadana papuga i trzy staruszki o demonicznych oczach. Gdyby tego było mało, los w prezencie dorzuca jej Niedasia – młodszego brata, który wiecznie pakuje się w tarapaty. Cały szkopuł w tym, że tym razem to kłopoty znalazły jego i to takie sprzed wojny, dotyczące świata, którego już nie ma. Bo jak inaczej określić przypadkowe wskrzeszenie krwiożerczego pradziadka, w dodatku nazisty? 

Mam bardzo mieszane uczucia wobec tej książki, bo jej klimat drastycznie się zmienia pomiędzy pierwszą a drugą połową historii. Na wstępie zderzamy się z mało wciągającym sposobem prowadzenia fabuły. Akcja się dłuży, a bohaterowie, choć komiczni i wyjątkowo pocieszni w swej niekompetencji, nie przekonują do siebie. Ich charaktery są przez większość czasu zwyczajnie irytujące. Gdzieś mniej więcej w połowie następuje szok. Nagle z kiepskiej komedii przeskakujemy do klimatu horroru. Postaciom na wskroś komicznym niespodziewanie przychodzi zmierzyć się z tragedią, której nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Cała narracja, prowadzenie akcji, a przede wszystkim klimat ulegają zmianie. Od tego momentu historię czytało się naprawdę przyjemnie. Mroczny kierunek, jaki obrała w pewnym momencie autorka, dosłownie uratował ten tytuł. Przedwojenne tajemnice, widmo kolejnych morderstw i latami skrywany sekret rodziny budowały napięcie. Akcja w końcu przestała tak niemiłosiernie się wlec. Nawet zdołała zaskoczyć w kilku momentach! Klimatem zaczyna przypominać Sok z Żuka – niby komedia, ale momentami strach obejrzeć się za siebie. Zwłaszcza jeśli lekturę kończy się dodatkiem umieszczonym na końcu. Nosi tytuł Toten Räume i jeśli mam być szczera, to w kilku stronach nakreślił lepszą fabułę niż sama powieść w kilkuset. 

Niestety Nomen omen ma pewne wady, które w drugiej połowie nie zniknęły. Jest nim między innymi nietrafiony i źle wyważony humor. Wydaje się nachalny, a wciśnięta na siłę młodzieżowość jeszcze bardziej pogarsza sytuację. Taka kwintesencja żenujących ojcowskich żartów i dowcipów z gatunku „kto to google”. 

Po lekturze Dożywocia oraz Oczu Urocznych spodziewałam się po tej książce czegoś więcej. Nie znalazłam w niej tego, co tak zachwycało mnie w innych dziełach Marty Kisiel. Z wielkim bólem muszę stwierdzić, że to jedna z gorszych pozycji w jej dorobku. Nie jest to jednak zupełnie beznadziejny tytuł, wart jedynie postawienia na półce i zapomnienia o jego kupnie. To dalej ciekawy i oryginalny pomysł z bohaterami, którzy ostatecznie kradną serce. Polecić tę książkę mogę jedynie ludziom wytrwałym, których nie zrazi mało udany humor i ciężko napisany wstęp. 

 

Dziękuję serdecznie wydawnictwu Mięta za egzemplarz do recenzji

Patrzyłam na ludzi zupełnie na wylot. Widziałam żebra, jelita, nawet całe gałki oczne. Tylko serce trafiało się jakoś rzadko...
0
Would love your thoughts, please comment.x