Nieświeża apokalipsa zombie – recenzja „Armii umarłych” Zacka Snydera

Armia umarłych to powrót Zacka Snydera do postapokaliptycznych klimatów zombie. Jego poprzednie dzieło w tym podgatunku, czyli Świt żywych trupów z 2004 roku, było bardzo udane i liczyłem, że najnowszy film utrzyma ten poziom. Niestety się zawiodłem.

Las Vegas zostaje dotknięte przez epidemię zombie. Jest objęte strefą kwarantanny i odcięte od reszty kraju. Scott Ward (w tej roli Dave Bautista) dostaje propozycję zuchwałego napadu na kasyno, w którego podziemnym sejfie znajduje się 200 milionów dolarów. Bohater zbiera grupę ludzi i udaje się do pogrążonego w chaosie Vegas. Na domiar złego, prezydent postanowił rozwiązać problem, zrzucając na zainfekowane miasto bombę atomową. Najemnicy oprócz hordy żywych trupów muszą walczyć również z czasem.

Szczerze mówiąc, kiedy obejrzałem pierwszy zwiastun i opis filmu, byłem podekscytowany. Spodziewałem się krwawego kina akcji, przeplatanego humorystycznymi wstawkami mającymi służyć rozładowaniu napięcia. Połączenie heist movie z zombie wydawało się mieszanką idealną. A co dostałem? Schematyczny film o nieumarłych z kilkoma ciekawszymi momentami, które jednak nie wpływają znacząco na poprawę odbioru całości.

Największy mankament stanowi kreacja postaci. Bohaterowie są sztampowi, do bólu typowi i kiedy widzimy kogoś na ekranie, od razu wiemy, czego się po nim spodziewać. Pierdołowaty kasiarz, dzielna córka głównego protagonisty, żołnierz nadzorujący całą akcję i mający własne, ukryte cele czy próbująca odkupić przeszłe winy przemytniczka. Widzieliśmy to już niejednokrotnie, a co gorsza, scenarzyści nie postarali się, aby ktokolwiek wyłamywał się ze schematów. Dlatego też, choć reżyser stara się pokazać emocje i pogłębić ich charaktery, pozostają oni papierowi i po prostu nudni. Do tego aktorzy wpisują się w scenariusz i odgrywane przez nich postaci nie mają zbyt wiele charyzmy. Szczerze mówiąc, ciężko komukolwiek kibicować.

Ale to w końcu film o żywych trupach, więc centralnym punktem powinna być walka z krwiożerczą hordą. Tak jest w istocie, choć poza kilkoma wyjątkami nie ma tu zbyt wielu spektakularnych scen akcji. Bohaterowie poświęcają się za swoich towarzyszy (również w bardzo sztampowy sposób), ale we wszystkim brak jakiejś ikry. Czegoś świeżego, co wniosłoby ożywienie do skostniałego gatunku postapokalipsy zombie. Wydaje się on tak wyeksploatowany, że ciężko będzie wymyślić coś nowego. Największym plusem jest zdecydowanie samo Las Vegas. Zniszczone miasto robi wrażenie (choć nie pokazano zbyt wielu lokacji i bohaterowie poruszają się w obrębie tych samych miejsc), lecz nie do końca wykorzystano jego potencjał.

Nie można odmówić Zackowi Snyderowi rozmachu, jednak osobiście czuję się rozczarowany. Spodziewałem się czegoś innego, mniej na serio, a bardziej z przymrużeniem oka. Do tego film trwa prawie dwie i pół godziny, więc końcówka, mimo że na ekranie działo się wiele, odrobinę już nudziła. Armię umarłych mogę polecić jedynie fanom filmów o zombie oraz osoby reżysera. Pozostali niestety mogą nie dotrwać do końca seansu.

Od lat zainteresowany fantastyką i historią. Z czasem z czytelnika stałem się również twórcą. Pisuję szeroką pojętą fantastykę i horror, a także dzielę się z recenzjami obejrzanych filmów, przeczytanych książek i komiksów.
0
Would love your thoughts, please comment.x