Kameralne zakończenie IV Fazy MCU – recenzja “Czarnej Pantery: Wakanda w moim sercu”

Kilka dni temu miałam okazję zobaczyć Czarną Panterę: Wakanda w moim sercu w reżyserii Ryana Cooglera. Jest to sequel Czarnej Pantery z 2018 roku. Muszę przyznać, że nie oczekiwałam po nim zbyt wiele, a na seans wybrałam się z neutralnym nastawieniem. Miało to swoje powody.

Kiedy w 2020 roku świat obiegła informacja o śmierci Chadwicka Bosemana, miłośnicy MCU zaczęli się zastanawiać, jak wpłynie to na losy granej przez niego postaci, T’Challi. Fani szybko podzielili się na dwa obozy. Jedni domagali się recastu, drudzy twierdzili, że nikt nie jest w stanie zastąpić zmarłego przedwcześnie artysty. Wytwórnia Marvel Studios stanęła w obliczu nie lada wyzwania. Trzeba było przepisać scenariusz, zdjęcia były wciąż przekładane, a niedługo potem Letitia Wright zaliczyła na planie wypadek. Po wielu trudach projekt w końcu udało się zrealizować. Jak zatem wypadł film, który według wielu widzów od początku skazany był na porażkę? 

Już na samym wstępie dowiadujemy się, że król T-Challa zmarł na nieznaną chorobę, której nie zdołała zaradzić nawet szeroko rozwinięta technologia Wakandy. Odtąd cały kraj pogrążony jest w żałobie. Prolog nastawił mnie negatywnie, ponieważ można było odnieść wrażenie, że twórcy poszli na łatwiznę. Od początku byłam zresztą przeciwko uśmierceniu T’Challi poza ekranem. Jednak dopiero w trakcie seansu zaczęłam rozumieć, dlaczego podjęto taką, a nie inną decyzję. Ostatecznie uważam, że był to całkiem niezły sposób na wybrnięcie z tej przykrej sytuacji. 

 

Akcja zaczyna nabierać tempa wraz z pojawianiem się Namora, który stawia Wakandzie pewne ultimatum. W tym też momencie po raz pierwszy poczułam się zaangażowana w to, co dzieje się na ekranie. 

 

Podobnie jak część pierwsza, druga również uderza w polityczny ton, poruszając przy tym często niewygodne tematy, jakimi są rasizm czy kolonializm. Film można określić jako feministyczny, jednakże z całą pewnością nie nazwałabym go nachalnym. Żadna z postaci kobiecych nie jest idealna ani samowystarczalna. 

 

Główna bohaterka, Shuri (grana przez Letitię Wright), musi poradzić sobie z traumą po śmierci brata. Swoje myśli stara się zająć pracą. Opoką są dla niej przyjaciele i jedyna krewna, jaka jej pozostała, czyli jej matka. Shuri musi jednak sprostać wielu wyzwaniom, a niektórym z nich będzie musiała stawić czoła sama. Jej postać już cztery lata temu zaimponowała mi intelektem i charyzmą, lecz teraz miałam okazję dostrzec ją w nowej roli, do której fantastycznie podbudował ją scenariusz. Kobieta musiała stać się silniejsza, mądrzejsza oraz dojrzalsza niż kiedykolwiek. Zadanie Letitii było bardzo trudne, ale aktorka udźwignęła ciężar, jaki spoczął na jej barkach. Jej gra aktorska była autentyczna i emocjonalna. 

 

Angela Bassett w roli królowej Ramondy zaprezentowała niesamowity kunszt aktorski i przeczuwam, że otrzyma za ten występ nagrody. 

 

Z oryginalnej obsady pojawiły się także Danai Gurira w postaci Okoye i Lupita N’yongo jako Nakia. Obie spisały się bardzo dobrze – każda z pań ma w filmie ciekawy wątek. 

 

Gorzej poradziła sobie Dominique Thorne grająca Riri Williams. Moim zdaniem nie umiała sprzedać publice swojej postaci. Dodatkowo jej bohaterka sprawiała wrażenie irytującej, a przy tym zbytecznej. Nie taki był zapewne pierwotny zamysł. Martwi mnie to z racji nadchodzącej premiery Ironheart. Mogę jedynie żywić nadzieję, że w serialu jej character arc będzie ciekawy, a umiejętności Thorne ulegną poprawie. 

 

Tenoch Huerta wypadł za to świetnie jako Namor, cudowny antybohater. Od początku rozumiałam jego motywacje. W wielu kwestiach mogłam się z nim zgodzić, mimo że nie popierałam sposobu, w jaki chciał rozwiązać wszelkie niesnaski. Był on postacią nieprzewidywalną, charyzmatyczną i wielowymiarową. Po poznaniu jego historii współczułam mu, a że zdążyłam go polubić, toteż z lękiem obserwowałam dalszy bieg wydarzeń. 

 

Mniejsze role odegrali Winston Duke jako M’Baku oraz Martin Freeman vel agent specjalny Everett Ross. Ich występy w pełni mnie ukontentowały. 

 

Do tego kreacje bohaterów prezentują się okazale. 

 

Reżysersko Ryan Coogler po raz kolejny spisał się akuratnie. Cenię artystyczny sposób, w jaki przedstawia on Wakandę. Fikcyjne państwo wzbudza ekscytację. Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego o podwodnym królestwie, Talokanie, w którym wszystko jest szare, mało kreatywne, nieciekawe. Na szczęście większość akcji rozgrywa się poza nim, ale liczę na to, że w przyszłych projektach mocarstwo to zostanie dopracowane pod względem wizualnym, gdyż pod kulturalnym prezentuje się świetnie. Na szczególne uznanie zasługują efektowne sceny walki, w trakcie których Coogler używa sporo slow motion, robi to jednak z głową i umiarem. 

 

Jednym z lepszych elementów pierwszej części był soundtrack, ale tutaj jest on wręcz wybitny! W zasadzie wszystkie utwory idealnie współgrają z poszczególnymi scenami, wywołują emocje i zapadają w pamięć. Uwielbiam połączenie tradycyjnych afrykańskich motywów z nowoczesną muzyką hip-hop. Co jakiś czas możemy usłyszeć również orkiestralną muzykę. Z tego tytułu przystoi wyróżnić szwedzkiego kompozytora Ludwiga Göranssona, jednego z najbardziej utalentowanych artystów naszych czasów. 

 

Dodam jeszcze, że Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu to w dużej mierze dramat cechujący się poważniejszym tonem niż typowe produkcje MCU. Jest to film dość spokojny oraz pełen melancholii. Podoba mi się to kameralne zakończenie IV Fazy, tak odmienne od pompatycznych finałów, do jakich przywykliśmy. 

 

Reasumując, film był lepszy, niż się spodziewałam. Oczywiście posiada swoje mankamenty, ale wyszłam z kina z uśmiechem na twarzy. Ostatecznie więc uważam sequel Black Panther za udany. Warto go zobaczyć, przy czym nie należy zapominać o symbolicznej i dodającej otuchy scenie po napisach. 

 

Wakanda w moim sercu! 

 

Na codzień opiekunka ekspozycji w MAiE. W wolnej chwili czyta książki, ogląda filmy, gra na playstation, pije kawę. Fanka Marvela, Gwiezdnych Wojen i twenty øne piløts |-/
2
0
Would love your thoughts, please comment.x