Lamb. Jackson Lamb. Agenci MI5 w odsłonie Micka Herrona

Kulawe konie to pierwszy tom słynnej serii o Slough House. Przyznam szczerze, że był to też początek mojej przygody z thrillerami szpiegowskimi, bo nigdy przedtem nie czytałam książek z tego gatunku. Jednak, jako fanka (filmowego) Bonda, ani trochę się nie zawiodłam.

Cytat promocyjny powieści głosi: „Nie przestajesz być szpiegiem tylko dlatego, że wypadłeś już z gry”. Fabuła tak naprawdę zawiera się w tym jednym zdaniu. Chyba nikt przed Herronem nie wpadł na pomysł oparcia książki na wypalonych agentach, przynajmniej z tego, co sama zdążyłam się dowiedzieć. Przyznaję, że osadzenie dosyć popularnego motywu w zupełnie innej perspektywie jest oryginalnym pomysłem. Takim powiewem świeżości, którego być może brakowało.

Zanim dalej rozwinę recenzję, chciałabym ostrzec o spoilerach. Osoby zainteresowane przeczytaniem Kulawych koni (oraz — o ile ktoś lubi takie klimaty — kolejnych tomów z serii), prosiłabym o przejście do podsumowania.

Nietypowa intryga

To, co mi szczególnie się spodobało, to nieoczywistość plot twistów. Tak naprawdę nie wiedziałam kto i kiedy pociągał odpowiednie sznurki. Dopiero przy samym niemal końcu powieści zorientowałam się, że to wszystko połączono ze sobą w genialny wręcz sposób. 

Autor od początku wiedział, jaką informację podrzucić, by czytelnik podchwycił trop. Ja sama nie do końca potrafiłam odkryć powiązań, ale dzięki temu pochłaniałam kolejne strony, by wreszcie poznać prawdę. Świetne również było to, że nawet nierozważny czytelnik mógł łatwo wychwycić, że wcześniej podawano wskazówki dotyczące danej sceny czy sytuacji. Wrzucanie poszczególnych cytatów-retrospekcji jako myśli bohaterów nie dość, że zbudowało odpowiednie napięcie, to też pomagało chociażby takiej gapie jak ja.

Skacząca narracja

Nie od samego początku polubiłam się z tą książką. W jednym rozdziale potrafiły się ze sobą przeplatać narracje wokół kilku osób, co — wówczas, gdy jeszcze akcja na dobre się nie rozkręciła — wytrącało mnie z czytania i wręcz denerwowało. Szybko to się zmieniło, gdy pojęłam, że ten zabieg, tak jak wiele stopniowo odkrywanych tajemnic, był zamierzonym działaniem Micka Herrona. Te „przeskoki” uświadomiły mi, że to wszystko odbywało się w stosunku równoległym do siebie, co też potem znacznie napędzało fabułę i wciągnęło mnie na dobre.

Brytyjskość

Pochodzenie pisarza zdecydowanie też pomogło mu osadzić akcję powieści. Interesuję się kulturą brytyjską i wiem, że komuś, kto tam faktycznie nie był, przyszłoby znacznie ciężej opisywanie londyńskich ulic, metra, barów czy zwyczajów.

Ta książka też na dobrą sprawę jest idealnym odzwierciedleniem współczesnej sytuacji w Wielkiej Brytanii. Pojawiają się tam problemy społeczno-polityczne, o których praktycznie nie słyszymy w polskich mediach. Co prawda jest to tylko tło dla tytułowych bohaterów, ale można wynieść i takie smaczki z licznych opisów.

Agenci na opak

Stereotypowym agentem, jakiego miałam w głowie (zanim zagłębiłam się w powieść), był właśnie James Bond — przystojny, bystry, wysportowany, potrafiący wychodzić z najgorszych sytuacji. Szpiedzy ze Slough House zdecydowanie różnili się od tego obrazu. Byli bardziej ludzcy. Mieli własne demony, z którymi musieli się na co dzień mierzyć. Weźmy na przykład takiego Lamba. Jest opisywany jako stary, gruby oblech: brudzi się kiełbasą z kanapek, często pierdzi, a w dodatku charakteryzuje go bezpardonowość i bezczelność.

W Slough House nie ma ideałów. Tutaj każdy popełnił, popełnia i będzie popełniał błędy. Sprawa wydobycia Hassana z rąk Głosu Albionu coś w nich zmieniła. Cała grupa ożywiła się, a nawet potrafiła pracować zespołowo. Na początku to tylko młody River Cartwright wydawał się przejmować inicjatywę, ale równocześnie sam nie do końca potrafił działać w grupie. To właśnie Jackson Lamb i londyńska gra Lady Di tchnęła w nich tę adrenalinę. Miło było czytać o pobudzonych, działających agentach. To przyniosło znacznie większą satysfakcję. Myślę, że powieść o czynnym szpiegu nie skumulowałaby takich uczuć, jakie zebrała właśnie ta pozycja.

Dreszczyk adrenaliny

Na początku test Rivera posiadał znacznie więcej akcji niż kilka pierwszych rozdziałów. Nieco się rozczarowałam, gdy napięcie opadło, a wręcz uschło jak entuzjazm tytułowych bohaterów. To się zmieniło wraz z porwaniem Hassana Ahmeda. Śledzenie dziennikarza, Roberta Hobdena, wydawało mi się paranoją młodego Cartwrighta i, przyznaję, ani trochę ten wątek (póki go nie wyjaśniono) mnie nie interesował. Ciekawiło mnie natomiast to, co dzieje się z Pakistańczykiem.

Sądzę, że na szczególną uwagę również zasługuje budowanie napięcia przez Herrona. Myśli towarzyszące Hassanowi budziły we mnie szereg różnych emocji. Byłam przerażona, chociaż domyślałam się, jak może się to skończyć. Mimo to te wstawki, to modlenie się niewiernego, te wszystkie wyobrażenia i zmiana nastawienia chłopaka, sprawiły, że cały czas, nawet gdy jeszcze agenci z Regent’s Park ani Slough House niewiele zrobiły w tej sprawie, towarzyszył mi dreszczyk adrenaliny. Przez głowę przebiegało mi wówczas: „Nie no, oni go uratują w końcu. Chyba mu nie odetną głowy, prawda?”. I cóż… do samego końca nie można było mieć tej stuprocentowej pewności. I to tylko napędziło wszystkich do konkretnych działań, a czytelnika trzymało w napięciu.

Budowa i błędy

Przed podsumowaniem zostawiłam sobie już takie szczegóły. Budowa klamrowa, gdzie podziwiamy cudzym okiem budynek Slough House przed i po, to naprawdę świetny pomysł, bo tylko podkreślił zmianę, jaka zaszła w kulawych koniach. Niestety też pojawiły się błędy i nie chodzi tutaj o coś, co mogłabym zarzucić samemu autorowi.

Nie chcę być źle zrozumiana, podziwiam pracę tłumacza, korekty i redakcji nad tą książką. Jednakże miejscami zdarzały się nieintencjonalne literówki. Czasami zupełnie niezauważalne, takie drobnostki, ale nieraz naprawdę psociły. Sid Baker czy Louisa Guy to kobiety, ale nieraz zwróciłam na to uwagę, że w narracji czy wypowiedziach zmieniano ich formę na męską. Nie wiem, kto w tej sytuacji zawinił, aczkolwiek chciałam podkreślić, że gdyby nie przejrzenie imienia, mogłoby wyjść zamieszanie i mętlik w głowie takiego nieuważnego czytelnika. Zdaję sobie sprawę, jak trudne może być tłumaczenie z angielskiego (kiedy tam „ja” czy „ty” to zwrot bezosobowy), a także znam mniej więcej zakres prac na poszczególnych etapach nim powieść „pójdzie w świat”. Jednak myślę, że na takie aspekty jak przypadkowa zmiana formy z żeńskiej na męską, powinny być dodatkowo sprawdzone.

Podsumowanie

Kulawe konie to pozycja must read dla fanów thrillerów szpiegowskich, satysfakcjonujących książek wypełnionych akcją, a także miłośników kultury brytyjskiej. Mimo drobnych błędów i takiego rozwleczenia z początku, książka „rozkręciła się”, zaskoczyła i wchłonęła doszczętnie. Jak na mój pierwszy raz z tym gatunkiem, jestem zadowolona, że trafiłam na tę powieść. Mam nadzieję, że wkrótce będę mogła zrecenzować drugi tom przygód gromady ze Slough House.

Chciałam również podziękować na koniec wydawnictwu Insignis za egzemplarz i możliwość przebycia tej emocjonującej podróży wraz z tytułowymi bohaterami. Równocześnie chciałam przeprosić za tak długie wyczekiwanie recenzji ode mnie.

Premiera książki miała miejsce 30.06.2021r.

Jestem marzycielką, która myśli, że uda się jej kiedyś tam podbić rynek wydawniczy swoimi bazgrołami. Studiuję dziennikarstwo, a poza tym od niedawna pracuję jako grafik w jednym z wydawnictw. Interesuję się literaturą i muzyką (w szczególności rockiem/metalem alternatywnym). Jestem wymagającym czytelnikiem, dlatego często żartobliwie określam się jako „pani marudna” i tak też nazywa się mój bookstagram.
0
Would love your thoughts, please comment.x